wtorek, 30 sierpnia 2011

Kwiecista sukienka i odskocznia od codzienności

Duuużo zdjęć - ostrzegam!!  :)

Umęczona pracą mgr i wiecznymi kłopotami, które za cholerę nie chcą mnie ostatnio opuścić, zdecydowałam się pojechać z rodzicami do ich znajomych na działkę - byle tylko oderwać się od marnej codzienności. Decyzja ta okazała się niezwykle słuszna, bo doznałam takiego kopa życiowego, jak również zastrzyku inspiracji oraz wrażeń estetycznych, jakich się nie spodziewałam! Dzisiejszy post jest pamiątką z tej niedzieli. 

Odwalę najpierw temat stroju. Oczywiście zdjęcia są fatalne. Oczywiście gówno (niemal) na nich widać. Ale tata mój ewidentnie nie ma talentu do fotografii, będę musiała chyba prosić kogoś innego, np. mamę. Ale ok. Sukienkę posiadam już od zeszłego roku, ale jakoś nie załapała się wcześniej na bloga. Najbardziej uwielbiam w niej oczywiście łączkę, jak również kolorystykę (chociaż góra mogłaby być np. zielona, zamiast szara). Nie było za ciepło, zwłaszcza wieczorem, więc dorzuciłam do całości malinowy sweterek. Uważam, że to świetne połączenie, biały czy zielony kardigan byłby nudny! Zdjęcie fryzury od tyłu pochodzi z innego dnia, innych okoliczności, ale w niedzielę uczesałam się identycznie. Do wszystkiego dobrałam fioletowo-granatowe bransoletki.
Sukienka - New Look (sh)
Sweterek - Atmosphere (sh)
Kwiaty do włosów - H&M
Bransoletki - Woodstock i inne źródła

Ok, o całym dniu mogłabym pisać długo, ale nikt by tego pewnie nie przeczytał. Więc najpierw ogród. Dla mnie, totalnego mieszczucha, było to świetne doznanie, przebywać w pięknym ogrodzie, z dala od hałasu, zgiełku i problemów. Jestem zachwycona działką naszej gospodyni, widać, że włożyła w nią bardzo dużo pracy i serca! Szalenie podobają mi się ogrody lekko nieuporządkowane, takie  swobodne, naturalne. Nie umiem tego opisać, ale ten oto wyjątkowo przypadł mi do gustu:

Pani poprosiła mnie, abym wyzbierała wszyściutkie maliny. Jakże mogłabym odmówić. Jakie było moje zdziwienie, gdy cały wielki pojemnik, który zapełniłam, otrzymaliśmy w prezencie! Ja naprawdę uwielbiam maliny, a są dość drogie, także nie mogę się zazwyczaj opchać do woli. Tym razem było inaczej! Po ciężkiej pracy ogrodniczej mogłam się delektować plackiem drożdżowym ze śliwkami (czy może być lepsze ciasto?) własnego wypieku gospodyni.

Przechodząc do ostatniej części posta... wieczorem zostaliśmy zaproszeni na małą kolację i dalszą rozmowę do domu państwa. Wcześniej na działce dowiedziałam się, że pan Bogdan jest fanem staroci, kocha pchle targi i zna się na odnawianiu i konserwowaniu starych przedmiotów. Nie spodziewałam się jednak tego, co zastałam w ich domu... to jest coś niesamowitego! Hmm nie twierdzę, że chciałabym otaczać się samymi starociami, jednak to mieszkanie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Chodziłam z otwartą buzią i pstrykałam zdjęcia, nie mogąc nasycić się tym co widzę. Każdy niemal milimetr ścian i półek w mieszkaniu zapełniony był pięknymi przedmiotami (nawet w ubikacji), a co najważniejsze tworzyły one spójną całość, były niesamowicie czyste, idealnie poukładane... A pomyśleć, że mi się nieraz nie chce ścierać kurzu z pustych półek! Co by to było, jakbym miała na nich setki przedmiotów? Gospodarz, widząc mój zachwyt, zaczął wprowadzać mnie w tajniki swej pasji, zaznaczając, że chętnie opowie mi więcej podczas następnego spotkania! Zdjęcia nie oddają tego co widziałam, mam nadzieję, że choć trochę się wam spodobają.

 Dobranoc, do usłyszenia!

piątek, 26 sierpnia 2011

Spożywczo - Najprostsze ciasteczka świata + podarunki

W związku z nawałem pracy oraz dennym humorem nie mam ochoty i czasu na strojne posty. Lubię się jednak zrelaksować, dodając coś na bloga, dlatego postanowiłam podzielić się z wami przepisem na bardzo pyszne, proste i szybkie w wykonaniu ciasteczka. Robiłam je (jak również zdjęcia) około miesiąc temu. Najpierw jednak dwa słowa na inny temat. 

Ostatnio miałam szczęście do bycia obdarowywaną. Najpierw koleżanka dała mi całą, wielką paczkę zielonej herbaty, bo już jej się znudziła. Babcia dała czadu kilka dni później. Nie jest to zdecydowanie typ osoby, która lubi dawać i nie przywykłam do dostawania prezentów od niej, nawet z jakiejś okazji. Ale ostatnio... spodobał mi się kubek, różowy, w kotki i róże. Powiedziałam babci, że fajny na co ona "weź sobie". Potem przy ciastkach się trochę posprzeczałyśmy (po prostu... nie da się inaczej!), więc chciałam powiedzieć jej coś miłego. O dziwo wśród bezmiaru kiczu, bezguścia i tandety, jakie u niej rządzą, dostrzegłam na półce ładnego aniołka, więc powiedziałam, że fajny. Ku mojemu bezgranicznemu zdziwieniu babcia powiedziała "weź sobie" (a zgodnie z moimi przypuszczeniami był to porcelanowy anioł z Rosenthala, wart koło 150zł)! Przypomniałam sobie, że w domu leży gdzieś w szafie zapomniany mniejszy i teraz tworzą duet. Żeby było jeszcze śmieszniej, na pożegnanie babcia sięgnęła do szkatułki i dała mi, nie powiem, całkiem ładną bransoletę. A, podsumowując tę część wpisu, właśnie siedzę przy wyśmienitym likierze porzeczkowym, otrzymanym bynajmniej nie za nic, a za pomoc sąsiadce z pewną arcyważną misją komputerową.

Do ciastek przechodząc. Potrzebujecie:
* 120g miękkiego masła
* 150g mąki
* 2 łyżki cukru pudru
* 1 łyżka cukru wanilinowego
* sok z cytryny (ilość na oko)

Moje uwagi: 
Mąka: na początek dałam jej faktycznie 150g, ale potem dołożyłam "na oko", aby ciastem w ogóle dało się jakkolwiek manipulować. Ponadto mąka była niezbędna także na etapie formowania ciastek (o tym później).
Aromat: w przepisie oryginalnym, otrzymanym od koleżanki, znajdował się aromat waniliowy bądź inny. Ja nie lubię czegoś takiego, dodałam cytrynę.

1. Zaczynamy! Piec nagrzewamy do ok 180st C. Wszystkie składniki mieszamy za pomocą dłoni w misce. Manipulujemy ewentualnie ilością mąki tak, aby wyszła nam konsystencja jak na zdjęciu. Uwaga! Ciasto klei się mocno do rąk. Toż to prawie sam tłuszcz!

2. Bierzemy po troszeczku ciasta i kulamy w rękach. Mi niezbędne było maczanie dłoni w mące co chwile, bez tego ciasto nie chciało się odkleić! Wykładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia/pergaminem. Tak, tak, dobrze widzicie, nie miałam go! Zamiast lecieć do sklepu użyłam zwykłych ręczników papierowych i całkiem się spisały. NIE kładźcie ciastek na gołą blachę lub folię aluminiową bo wam się rozjadą i zepsują!

3. Każdą kulkę z osobna spłaszczamy widelcem, otrzymując przy okazji fajny wzorek. Widelec też trzeba maczać co chwilę w mące, bo inaczej nie będzie chciał się odkleić od kuleczek. Można by je oczywiście ozdobić jakimś orzeszkiem czy coś, ale mają być to najprostsze ciastka, więc na tym etapie ja zakończyłam działalność.

4. Blachę wkładamy do pieca na ok 15-20 minut. W związku z tym, że każdy robi nieco innej wielkości ciastka, należy po prostu kontrolować je czy się nie przypalają, ewentualnie po 20 minutach skosztować jedno i zobaczyć czy są gotowe.

5. Posypujemy ciastka cukrem pudrem i spożywamy ze smakiem!

Do usłyszenia, mam nadzieję, niebawem! Smacznego i dobranoc.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Czarna sukienka z fioletem - urodziny chrześniaczki

Kłopot z fotografem coraz bardziej mi doskwiera! Dzisiejsze zdjęcia robił mi głównie 9-letni siostrzeniec, kilka zrobiłam sama w domu za pomocą samowyzwalacza. Masakra... W ogóle humor mam kiepski, niestety atmosfera na urodzinach mojej chrześniaczki była jakaś marna. Cieszę się, że jestem już w domu. 

Jak zwykle rano robiłam wszystko na ostatnią chwilę, cudem zdążyłam na autobus (który jeździ co godzinę), zakup prezentu zajął mi dokładnie 5 minut! Miałam wyjść o 13, dzwony bijące o 12 zastały mnie w piżamce przy Dexterze. Sukienkę (która mnie tak strasznie zachwyciła i o której wspomniałam w poprzednim poście) miałam na szczęście uszykowaną. Fryzurka, makijaż zajęły mi dobre 35 minut, zostało mało czasu... a tu okazuje się, że sukienka uległa zniszczeniu!! W mega pośpiechu musiałam wybrać sobie strój na dzisiaj, sięgnęłam zatem po niezastąpioną i ulubioną sukienkę, która na blogu pojawiała się już 3 razy (TU, TU i TU). Pasek! Jakiś pasek! Ok, niech będzie ten, ładny fiolecik. Buty! Co ja mam założyć? Aaa niech będą te, czarne, na koturnie, wygodne! Torebka, znowu nie mam torebki! Trudno, musi być ta, innej czarnej brak, fioletowej też, jakiejś w kontrastowym kolorze również! O matko, zapomniałam o biżuterii! Jeden ruch ręką po bransoletki przywiezione z Woodstocku (z 6 zostały mi już tylko 2 - bardzo szkoda!), jak jesteśmy w temacie fioletu przyda się jeszcze ta z Zakopanego...! Aaaa...! Tak mniej więcej wyglądało dziś rano moje ubieranie się.

Dawno nie nosiłam takich ciemnych, fioletowych ust, więc dzisiaj nadarzyła się okazja. Teraz powiem coś głupiego, ale nigdy (ok, bardzo rzaaaaadko) nie używałam pianki do włosów, mimo, że stała u mnie w domu od zawsze i ze zdziwieniem odkryłam, że to naprawdę działa. Wczoraj po umyciu głowy nałożyłam jej sobie trochę i dziś rano z łatwością się uczesałam! Włosy nie były tak obrzydliwie śliskie i niepodatne, po natapirowaniu trzymały się! Upięłam sobie połowę włosów z tyłu, ozdobiłam kwiatem i tyle. Od dzisiaj piankę włączam do rutynowej pielęgnacji włosów.

Na koniec paznokcie. Polubiłam sposób "malowania" za pomocą gąbki. Ma same plusy. Dziś manicure wykonany kolorami: zielonym, białym i granatowym. Planuję w następnej kolejności zrobić paznokcie "galaktyczne" za pomocą tej samej metody.

Siadając do bloga sądziłam, że napiszę dwa słowa i spadam spać. Nie miałam nastroju na pisanie. Jak zwykle wyszło inaczej ;) Dobranoc!








Sukienka - Atmosphere (sh)
Pasek - sh
Buty - sh
Torebka - ta sama co TU - sh

Fryzura Helenki zrobiona przeze mnie, oczywiście ;)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Koronkowa koszula i przesłodki souvenir

Kocham jeść, zatem Festiwal Dobrego Smaku powinien być wymarzonym miejscem dla mnie! Niestety zjeść można było głównie ciężkie rzeczy typu golonka, kiełbasa, pyry itd. Degustować można było niewiele, nic zaś nie urzekło mnie na tyle, by długo wspominać. Mimo to spacer z rodzicami po Starym Rynku był bardzo miły, obfitujący w lody i rogale marcińskie (eeee, w listopadzie są o niebo lepsze, wprost je ubóstwiam!).

Koronkową koszulę mam w szafie bardzo długo. Była jednym z pierwszych ciuchów, jakie pokazałam na blogu (TU). Lubię ją nosić jedynie zawiązaną, lub pod coś, ponieważ jest za krótka i szeroka na dole. Spodnie 3/4 są jednym z najwygodniejszych i najfajniejszych łupów z sh ostatniego miesiąca (proszę nie pisać, że to długość nie dla mnie. Po 1. szorty są tym bardziej nie dla mnie, po 2. nie mam krótkich nóg, więc długość 3/4 jest spoko po 3. w czymś trzeba chodzić w upały, nie mam zamiaru się skazywać na długie spodnie!)

Mam problem z torebkami. Niby trochę ich w szafie leży, jednak mam wrażenie, że kiepsko współgrają z moją garderobą, poza tym znudziły mi się. Szczególnie przydałaby mi się mała czarna torebka oraz mała torebka w kwiatki! Widoczna na zdjęciach jest już stara i niepojemna (nawet nie chodzi o wielkość, ale o podłużny kształt). Chętnie przymontowałabym do niej długi łańcuszek, zamiast tego krótkiego i tchnęła w nią nowe życie. Nie bardzo jednak wiem, jak się za to zabrać!

Kolczyki dobrałam na zasadzie "których to kolczyków dawno nie nosiłam". Bardzo je lubię, a jakoś leżą zapomniane. Nie mam dobrego zdjęcia z niedzieli (wspominałam już o problemach z fotografem), więc pokazuję wam marne zdjęcie sprzed roku. 

Fryzura! Plecionka przy czole stała się moim ulubionym sposobem czesania. Szalenie wygodna, łatwa w wykonaniu, jak również atrakcyjna. Resztę włosów zaplotłam w warkocz i tak oto osiągnęłam efekt, który podbił moje serce! Nawet na Bornholmie zaraziłam takim sposobem czesania Hanię!

Ostatnie słowo o kolorze paznokci. Kupiłam ostatnio ten niebieściasty lakier (zdjęcie stóp) bez większego zastanowienia. Teraz uważam, że to był strzał w dziesiątkę! Podobnie sprawa wygląda z zielonym lakierem na dłoniach.






Spodnie - Atmosphere (sh)
Top - H&M
Koszula - sh
Buty - H&M
Kolczyki - Reserved
Torebka - sh

Dwie sprawy na koniec. Po pierwsze... poszłam dziś do sh tak o, właściwie dla towarzystwa mamie. Nic nie planowałam kupować. Ale jak zobaczyłam jedną sukienkę...! Och, mało mi oczy nie wyskoczyły! Już się pierze, ponieważ planuję założyć ją pojutrze na urodziny mojej chrześniaczki. Postaram się ją jak najszybciej pokazać na blogu, bo jest autentycznie zachwycająca! I z pewnością całkiem (lub prawie) NOWA! 

Po drugie: zdjęcie pamiątki z Bornholmu. Nie ma nic wspólnego z tą wyspą, ale zauroczyła mnie. Jest to przywieszka do telefonu, ale nie mam zamiaru jej tak używać. Jeszcze nie wiem co zrobię, tymczasem podziwiam jej słodycz :)

Alicja zaś skusiła się na mięciutkie (podobnie jak mój cupcake) ciasteczko!

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Bornholm - babskie 3 dni

Dziś w nocy wróciłam z Bornholmu. Pech niesamowity - dwa dni lało z niewielkimi tylko przerwami, trzeciego dnia niebo było mocno zachmurzone. Nie przeszkodziło nam to jednak świetnie się bawić i zebrać mnóstwo miłych wspomnień. Na komputerze mam 450 zdjęć (a Hania nie dała mi jeszcze około 50 z powrotnej drogi promem, co nieco pokażę więc kiedy indziej), więc niełatwo było mi wybrać jakieś na bloga. Zacznę może po kolei.

Jak wspominałam, Han czekała na nas już na miejscu. Z Alicją wyruszyłyśmy PKSem o 23 i w Kołobrzegu byłyśmy o 4:15. Do promu miałyśmy niecałe 3 godziny. Przeszłyśmy się po wybrzeżu, choć nie było to miłe ze względu na zmęczenie, bagaże i chłód. Mimo to, tak dawno nie widziałam morza, że byłam cała uśmiechnięta!
 Kołobrzeg, 5 rano

"Nasz" prom i Alicja z panem Marchewką

4,5 godziny gibania na prawo i lewo później dobiłyśmy do Nexø, skąd odebrała nas Han. Mieszkałyśmy w przyczepie na campingu. O warunkach, jakie zapewniał właściciel mogłabym długo pisać, generalnie było świetnie. Przepiękne łazienki, kuchnie, sprzęt, miejsca do zabaw, relaksu... Żeby tylko pogoda sprzyjała! Pierwszy z dwóch wieczorów spędziłyśmy przy wermucie z tonikiem, pizzy i popcornie. I oczywiście pogaduchach:)
Akurat nie miałam pod ręką łyżeczki, a nikomu nie chciało się po nią wstawać :)

Kolejny dzień zaczęłyśmy od śniadania przyrządzonego przez Han. Następnie poszłyśmy na latarnię morską. Super szczęście, że TYLKO mżyło. 
Marchewka towarzyszyła nam wszędzie. Z Alicją w ogóle zwiedza świat. 

 Naprawdę z trudem się szło pod wiatr. Widoki piękne, choć przy słonecznej pogodzie byłyby jeszcze lepsze!

To zdjęcie to jedno z normalniejszych, jakie udało nam się zrobić podczas dłuuugiego schodzenia z latarni, obfitującego w liczne pozy do zdjęć, w tym "zrobię najohydniejszą minę jaką umiem"!

Kolejnym przystankiem była lodziarnia, niedaleko latarni. To co widać za plecami to w zasadzie całe Dueodde. To nawet nie jest wioska turystyczna, to jest miejsce na mapie i tyle. LODY! Wyglądają dość zwyczajnie, ale przysięgam, że nigdzie w Polsce takich nie ma. To są tradycyjne lody bornholmskie, niesamowicie gęste i kremowe. Naprawdę, nie da się tego opisać, ale uwierzcie, że są pyszne. I drogie! Ok 10 zł za loda to dużo, ale przeliczanie walut nigdy nie jest sensowne. 
Han trzyma loda fotografki Ali

Musiałyśmy koniecznie iść na plażę! Pogoda w miarę sprzyjała, więc dopadła nas nieco głupawka. Efekty można po części oglądać na zdjęciach poniżej.







Drugi wieczór był dużo ciekawszy niż pierwszy. Han w wyśmienitym humorze wróciła z pracy, krzycząc: ja pierdole, wreszcie koniec!! Trzeba to opić! Wcześniej zrobiłyśmy z Alą sałatkę, przyszykowałyśmy stół, co widać poniżej.
 

Następnie przybyła Han z pizzą, otworzyłyśmy winko i... gadałyśmy jak najęte i tańczyłyśmy, klaskałyśmy, śpiewałyśmy! Dawno się tak dobrze nie bawiłam, totalnie na luzie! Zdjęcia oczywiście nie oddają atmosfery, nie pokazują też za wiele, ale to może i dobrze. Naprawdę wyglądałyśmy tej nocy jak wariatki :D Tekst wieczoru: oko z nogami!
 Pizza była darmowa, Han dostawała z pracy to co nie zeszło w restauracji. Była po prostu nieziemsko dobra!




 Jak się skończyło winko to rozpoczęło się piwko! Co ciekawe, bardzo popularne jest u nich piwo w objętości 0,33l, zazwyczaj nie jest ono mocniejsze niż 4,5%. Co jeszcze ciekawsze, za każdą oddaną puszkę (w całości) do sklepu dostaje się 1 koronę zwrotu (czyli ok 50gr). W Polsce powinno się takie coś też wprowadzić.

Ostatni dzień był dość krótki ze względu na późną pobudkę oraz konieczność wyjazdu na prom przed 17. Zdążyłyśmy pójść jeszcze raz na lody i wyskakać spaghetti na dmuchanej poduszce. Od dzieciństwa na takiej się nie bawiłam. Jeżdżąc nad morze zawsze jej wypatrywałam i nie było!! Wreszcie się wyżyłam, było zajebiście!
 

W małym sklepiku zakupiłam niesamowicie słodki souvenir, który pokażę wam kiedy indziej. Na pewno też pojawią się zdjęcia z promu, bo zaczęło świecić Słońce i było naprawdę bajecznie. Następnym razem! Tymczasem życzę dobrej nocy !!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...